Ciąg dalszy...
Jeśli chodzi o wybór miejsca pracy, nie bierzcie
pod uwagę tylko znanych i wielkich metropolii. Osobiście zakochałam się w
małomiasteczkowej Ameryce. To właśnie dla mnie prawdziwa Ameryka. Gościnność,
zaufanie, niezwykła otwartość ludzi - tego doświadczałam dosłownie każdego dnia
na każdym kroku. Nowych ludzi poznawałam praktycznie wszędzie. Codziennie
spotykałam się z życzliwością i sympatią ze strony zupełnie mi obcych ludzi. To
było coś, co zawsze pozostanie w mojej pamięci. Z perspektywy czasu wiem, że na
pewno nie chciałabym spędzić całych wakacji w miastach pokroju Nowy Jork czy
San Francisco. Wybrać się tam na kilka dni - super! Pozwiedzać, poobserwować
jak to ludzie żyją na szybszych obrotach, poznać inne oblicze Ameryki - jak
najbardziej. Wydaje mi się jednak, że taka wielkomiejska aura szybko zaczęłaby
mnie przytłaczać, dlatego warto czasem się bliżej przyjrzeć ofertom w małych
mieścinach :)
To samo tyczy się stanów. Wiele z nich jest
niedocenianych. Kiedy myślimy o tych wyjątkowych stanach w Ameryce, mamy na
myśli głównie Kalifornię, Florydę i Nowy Jork. I na tym ta fajna Ameryka się
kończy. Tymczasem jest znacznie więcej miejsc, które mogą nas pozytywnie
zaskoczyć. Czasem wystarczy wyjść poza swoje ramy. Mnie osobiście bardzo
zaskoczyło i oczarowało Kolorado....ale to już wiecie! Jedyne na co bym uważała
to tzw. “cornfield states”, czyli stany, w których poza polami kukurydzy nie ma
zupełnie nic. No chyba, że ktoś jest wielkim fanem kukurydzy. Ewentualnie,
radzę też dobrze sprawdzić klimat. Nie bez powodu w Kolorado najwięcej było
turystów z Teksasu i każdy jak jeden mąż przyznawał, że musiał uciekać na
wakacje w bardziej przyjazne klimatycznie rejony.
Nam Foster dał pełną dowolność w wyborze ofert,
co wcale nie oznacza, że zostaliśmy pozostawieni sami sobie. Najpierw
zostaliśmy poproszeni o przedstawienie naszych oczekiwań i na tej podstawie
Agata służyła radą i pomagała nam w wyborze propozycji, które mogłyby sprostać
naszym oczekiwaniom. Ostatecznie ograniczyliśmy się do trzech miejsc z ramienia
fundacji CCI Greenheart. Następnie zostaliśmy zaproszeni na rozmowę z
pracodawcą na skypie w sprawie najbardziej interesującej nas oferty. Rozmowa
oczywiście odbywała się w języku angielskim i miała nie tylko sprawdzić nasze
kompetencje językowe, ale także nasze ogólne predyspozycje związane ze
stanowiskiem pracy, na które aplikowaliśmy. Wydaję mi się, że na rozmowie nie
pojawiło się nic, co mogłoby nas szczególnie zaskoczyć. Nie pojawiły się żadne
dziwne pytania, które ostatnimi czasy są dość popularne na rozmowach
kwalifikacyjnych. Niby zmuszają nas do myślenia "out of the box", ale
kto chciałby opowiadać w obcym języku, jakie inne zastosowanie może mieć lampa
jarzeniowa oprócz oczywistego świecenia, albo jakim zwierzęciem chciałby być i
dlaczego (autentyki!). Pytania były w stylu: "opowiedz coś o sobie",
"dlaczego wybrałaś tę ofertę?", "co sprawia, że się nadajesz na
dane stanowisko?", "co skłoniło się do wzięcia udziału w
programie?", "wymień swoje wady" itp. Szczęśliwie kilka dni
później otrzymaliśmy pozytywną decyzję i na tym zakończyły się poszukiwania
odpowiedniej dla nas pracy. Z perspektywy czasu wiem, że praca nie tylko była
dla nas odpowiednia, ale prawie że wręcz idealna! Mieliśmy bardzo dużo kontaktu
z klientami, na czym bardzo nam zależało, mieliśmy przecudownych
współpracowników, a sama praca była przyjemna i niezbyt wymagająca pod względem
wysiłku fizycznego. Do tego dołożyć wspaniałe okoliczności przyrody oraz ogólną
aurę miejsca i mamy przepis na wymarzoną pracę wakacyjną.
Kolejnym ważnym krokiem była procedura wizowa.
Być może już co nieco o niej słyszeliście...być może już śni się wam po nocach
i jawi niczym mara senna. Niepotrzebnie. Aż tak strasznie nie było ;-)
Najgorsze było chyba wypełnianie formularza internetowego, w którym należało
odpowiedzieć na całą masę pytań. I to jakich! Czy należysz do organizacji
terrorystycznej? Czy planujesz zamach terrorystyczny? Czy kiedykolwiek
zmuszałeś kogokolwiek do aborcji? Czy aby na pewno nie masz chlamydii? Serio?!?
Jak już przebrniemy przez całą masę bzdurnych
pytań (bo niby kto o zdrowych zmysłach przyznałby się do jakichkolwiek niecnych
zamiarów?), czekamy na wyznaczenie spotkania w ambasadzie amerykańskiej. O ile
mi wiadomo spotkania takie odbywają się w Krakowie albo w Warszawie. Dla
wszystkich osób z naszej grupy była to jedynie formalność. Rozmowa odbyła się w
języku angielskim i trwała zaledwie kilka minut (ok. 3-7min). Nie spodziewajcie
się niczego specjalnego. Nie będzie żadnych pomieszczeń z kuloodpornymi szybami
i weneckimi lustrami. Oprócz dość szczegółowej kontroli przy wejściu do ambasady,
z urzędnikiem rozmawiało się zupełnie tak jak... w urzędzie, przy zwykłym
okienku. Pytania też specjalnie nie zaskakiwały. Dlaczego chcesz wyjechać do
Stanów? Czy już tam kiedykolwiek byłaś? Czy ktoś z twojej rodziny tam
kiedykolwiek był? Gdzie będziesz pracowała? Co planujesz robić po powrocie?
Niektórzy dostawali także bardziej konkretne pytania i na przykład musieli
wymienić kilka praw, jakie będą im przysługiwały w USA albo podać tamtejszy
numer alarmowy. Z konkretów to wszystko, o czym słyszałam.
Na koniec króciutkiej rozmowy, szczęśliwie
usłyszałam "Your visa has been approved". Słyszałam jednak o dwóch
przypadkach, w których wizy odmówiono. W jednym z nich powodem były
wcześniejsze konflikty z prawem. Co prawda, nic poważnego, ale przysporzyło
jednemu uczestnikowi sporo kłopotów. Kiedy był jeszcze młody (i głupi), dostał
mandat za picie alkoholu w miejscu publicznym i odmówił jego przyjęcia, co swój
finał znalazło w sądzie. Dla ambasady był to rzekomo wystarczający powód, aby
wizy nie przyznać. Na szczęście dla niego sprawa nie była jeszcze stracona.
Uczestnik dostał kolejną szansę, jednak musiał przedstawić zaświadczenie, że
nie ma już żadnych problemów z alkoholem. Kolejnym powodem był zbyt słaby
związek z krajem ojczystym. Co dokładnie urzędnicy mięli na myśli, nie mam
pojęcia, ale wydaję mi się, że musimy w rozmowie przekonać ich do tego, że do
kraju chcemy wracać i mamy po co.
Kiedy już dostaniemy pozytywną decyzję w sprawie
przyznania wizy, wystarczy jeszcze kupić bilet lotniczy i możemy już powoli
pakować walizki :-). Akurat w naszym przypadku zajął się tym Foster, co
oszczędziło nam wiele czasu i zmartwień. Nie była to konieczność. Kupnem
biletów mogliśmy się zająć także na własną rękę, ale zdecydowaliśmy, że taka
opcja będzie bezpieczniejsza i wygodniejsza, co wcale nie oznacza, że droższa. W
przypadku podróży konieczna była przesiadka. Foster wybrał więc takie
połączenia, aby traktowane były jako jedna podróż i w razie jakichkolwiek
opóźnień to linie lotnicze były odpowiedzialne za znalezienie nam lotów
zastępczych.
To by było na tyle. Mam nadzieję, że rozjaśniłam
wam pewne kwestie choć odrobinę. Jeśli macie jeszcze jakieś pytania, piszcie -
chętnie na nie odpowiem.