Friday, 17 October 2014

DECISIONS...DECISIONS...and even more DECISIONS to make!


Ciąg dalszy...

Jeśli chodzi o wybór miejsca pracy, nie bierzcie pod uwagę tylko znanych i wielkich metropolii. Osobiście zakochałam się w małomiasteczkowej Ameryce. To właśnie dla mnie prawdziwa Ameryka. Gościnność, zaufanie, niezwykła otwartość ludzi - tego doświadczałam dosłownie każdego dnia na każdym kroku. Nowych ludzi poznawałam praktycznie wszędzie. Codziennie spotykałam się z życzliwością i sympatią ze strony zupełnie mi obcych ludzi. To było coś, co zawsze pozostanie w mojej pamięci. Z perspektywy czasu wiem, że na pewno nie chciałabym spędzić całych wakacji w miastach pokroju Nowy Jork czy San Francisco. Wybrać się tam na kilka dni - super! Pozwiedzać, poobserwować jak to ludzie żyją na szybszych obrotach, poznać inne oblicze Ameryki - jak najbardziej. Wydaje mi się jednak, że taka wielkomiejska aura szybko zaczęłaby mnie przytłaczać, dlatego warto czasem się bliżej przyjrzeć ofertom w małych mieścinach :)

To samo tyczy się stanów. Wiele z nich jest niedocenianych. Kiedy myślimy o tych wyjątkowych stanach w Ameryce, mamy na myśli głównie Kalifornię, Florydę i Nowy Jork. I na tym ta fajna Ameryka się kończy. Tymczasem jest znacznie więcej miejsc, które mogą nas pozytywnie zaskoczyć. Czasem wystarczy wyjść poza swoje ramy. Mnie osobiście bardzo zaskoczyło i oczarowało Kolorado....ale to już wiecie! Jedyne na co bym uważała to tzw. “cornfield states”, czyli stany, w których poza polami kukurydzy nie ma zupełnie nic. No chyba, że ktoś jest wielkim fanem kukurydzy. Ewentualnie, radzę też dobrze sprawdzić klimat. Nie bez powodu w Kolorado najwięcej było turystów z Teksasu i każdy jak jeden mąż przyznawał, że musiał uciekać na wakacje w bardziej przyjazne klimatycznie rejony.

Nam Foster dał pełną dowolność w wyborze ofert, co wcale nie oznacza, że zostaliśmy pozostawieni sami sobie. Najpierw zostaliśmy poproszeni o przedstawienie naszych oczekiwań i na tej podstawie Agata służyła radą i pomagała nam w wyborze propozycji, które mogłyby sprostać naszym oczekiwaniom. Ostatecznie ograniczyliśmy się do trzech miejsc z ramienia fundacji CCI Greenheart. Następnie zostaliśmy zaproszeni na rozmowę z pracodawcą na skypie w sprawie najbardziej interesującej nas oferty. Rozmowa oczywiście odbywała się w języku angielskim i miała nie tylko sprawdzić nasze kompetencje językowe, ale także nasze ogólne predyspozycje związane ze stanowiskiem pracy, na które aplikowaliśmy. Wydaję mi się, że na rozmowie nie pojawiło się nic, co mogłoby nas szczególnie zaskoczyć. Nie pojawiły się żadne dziwne pytania, które ostatnimi czasy są dość popularne na rozmowach kwalifikacyjnych. Niby zmuszają nas do myślenia "out of the box", ale kto chciałby opowiadać w obcym języku, jakie inne zastosowanie może mieć lampa jarzeniowa oprócz oczywistego świecenia, albo jakim zwierzęciem chciałby być i dlaczego (autentyki!). Pytania były w stylu: "opowiedz coś o sobie", "dlaczego wybrałaś tę ofertę?", "co sprawia, że się nadajesz na dane stanowisko?", "co skłoniło się do wzięcia udziału w programie?", "wymień swoje wady" itp. Szczęśliwie kilka dni później otrzymaliśmy pozytywną decyzję i na tym zakończyły się poszukiwania odpowiedniej dla nas pracy. Z perspektywy czasu wiem, że praca nie tylko była dla nas odpowiednia, ale prawie że wręcz idealna! Mieliśmy bardzo dużo kontaktu z klientami, na czym bardzo nam zależało, mieliśmy przecudownych współpracowników, a sama praca była przyjemna i niezbyt wymagająca pod względem wysiłku fizycznego. Do tego dołożyć wspaniałe okoliczności przyrody oraz ogólną aurę miejsca i mamy przepis na wymarzoną pracę wakacyjną.


Kolejnym ważnym krokiem była procedura wizowa. Być może już co nieco o niej słyszeliście...być może już śni się wam po nocach i jawi niczym mara senna. Niepotrzebnie. Aż tak strasznie nie było ;-) Najgorsze było chyba wypełnianie formularza internetowego, w którym należało odpowiedzieć na całą masę pytań. I to jakich! Czy należysz do organizacji terrorystycznej? Czy planujesz zamach terrorystyczny? Czy kiedykolwiek zmuszałeś kogokolwiek do aborcji? Czy aby na pewno nie masz chlamydii? Serio?!?

Jak już przebrniemy przez całą masę bzdurnych pytań (bo niby kto o zdrowych zmysłach przyznałby się do jakichkolwiek niecnych zamiarów?), czekamy na wyznaczenie spotkania w ambasadzie amerykańskiej. O ile mi wiadomo spotkania takie odbywają się w Krakowie albo w Warszawie. Dla wszystkich osób z naszej grupy była to jedynie formalność. Rozmowa odbyła się w języku angielskim i trwała zaledwie kilka minut (ok. 3-7min). Nie spodziewajcie się niczego specjalnego. Nie będzie żadnych pomieszczeń z kuloodpornymi szybami i weneckimi lustrami. Oprócz dość szczegółowej kontroli przy wejściu do ambasady, z urzędnikiem rozmawiało się zupełnie tak jak... w urzędzie, przy zwykłym okienku. Pytania też specjalnie nie zaskakiwały. Dlaczego chcesz wyjechać do Stanów? Czy już tam kiedykolwiek byłaś? Czy ktoś z twojej rodziny tam kiedykolwiek był? Gdzie będziesz pracowała? Co planujesz robić po powrocie? Niektórzy dostawali także bardziej konkretne pytania i na przykład musieli wymienić kilka praw, jakie będą im przysługiwały w USA albo podać tamtejszy numer alarmowy. Z konkretów to wszystko, o czym słyszałam.

Na koniec króciutkiej rozmowy, szczęśliwie usłyszałam "Your visa has been approved". Słyszałam jednak o dwóch przypadkach, w których wizy odmówiono. W jednym z nich powodem były wcześniejsze konflikty z prawem. Co prawda, nic poważnego, ale przysporzyło jednemu uczestnikowi sporo kłopotów. Kiedy był jeszcze młody (i głupi), dostał mandat za picie alkoholu w miejscu publicznym i odmówił jego przyjęcia, co swój finał znalazło w sądzie. Dla ambasady był to rzekomo wystarczający powód, aby wizy nie przyznać. Na szczęście dla niego sprawa nie była jeszcze stracona. Uczestnik dostał kolejną szansę, jednak musiał przedstawić zaświadczenie, że nie ma już żadnych problemów z alkoholem. Kolejnym powodem był zbyt słaby związek z krajem ojczystym. Co dokładnie urzędnicy mięli na myśli, nie mam pojęcia, ale wydaję mi się, że musimy w rozmowie przekonać ich do tego, że do kraju chcemy wracać i mamy po co.

Kiedy już dostaniemy pozytywną decyzję w sprawie przyznania wizy, wystarczy jeszcze kupić bilet lotniczy i możemy już powoli pakować walizki :-). Akurat w naszym przypadku zajął się tym Foster, co oszczędziło nam wiele czasu i zmartwień. Nie była to konieczność. Kupnem biletów mogliśmy się zająć także na własną rękę, ale zdecydowaliśmy, że taka opcja będzie bezpieczniejsza i wygodniejsza, co wcale nie oznacza, że droższa. W przypadku podróży konieczna była przesiadka. Foster wybrał więc takie połączenia, aby traktowane były jako jedna podróż i w razie jakichkolwiek opóźnień to linie lotnicze były odpowiedzialne za znalezienie nam lotów zastępczych.


To by było na tyle. Mam nadzieję, że rozjaśniłam wam pewne kwestie choć odrobinę. Jeśli macie jeszcze jakieś pytania, piszcie - chętnie na nie odpowiem. 

No comments:

Post a Comment